Szojmer z Łańcuta

Jest to opowieść -wywiad o strażniku synagogi w Łańcucie.Strażniku żydowskości tego miejsca, pamięci tych wszystkich, którzy tu żyli i umierali wołając Szma Israel. Jest takie talmudyczne powiedzenie: „Tam gdzie nie ma ludzi, ty bądź człowiekiem”.

Na dworze upał i skwar. W gorącym, popołudniowym powietrzu spod kół łańcuckich powozów unosi się pył i kurz. Drapie w gardle i chce się pić. Zewsząd otacza mnie ludzki gwar mieszający się ze stukotem końskich kopyt. Stoję przed maneżem i w drgającym słońcu widzę jego dach i słonecznikowej barwy fasadę. Jeszcze kilka kroków i zatrzymuję się przed niskim podcieniem zachęcającym do wejścia. Łańcucka synagoga. Schodki w dół. Zewsząd otacza mnie lekki półmrok przytłumionego światła i jakże przyjemny chłód. W środku wita mnie przyjaźnie sympatyczny pan grzecznie pytając „W czym pomóc?”. Zmęczony upałem i oszołomiony półmrokiem nieśmiało się przedstawiam i coś tam mówię o Forum Żydów Polskich. Kiedy wzrok oswaja się z wnętrzem rozpoczyna się nasza rozmowa.

 Dla czytelników Forum Żydów Polskich z Mirosławem Kędziorem opiekunem łańcuckiej synagogi rozmawia Robert Mielcarek

Szalom. Dzień dobry. Przygotowując ten wywiad zasięgnąłem nieco języka o Panu w źródłach internetowych. Jest Pan związany z Rzeszowem, gdzie aktywnie działa na rzecz upamiętnienia społeczności żydowskiej miasta. Łańcut to drugie z miast. Proszę o tym opowiedzieć

Szalom. Raisze – bo tak przed wojną w Jidysz nazywał się Rzeszów – to miejsce mojego urodzenia. Tutaj mieszkam , mam rodzinę i grono najbliższych przyjaciół. Choć znajomi żartobliwie mówią że ostatnio więcej czasu poświęcam drugiej żonie – czyli Synagodze Łańcut. A zaczęło się to kilkanaście lat temu kiedy wraz z moim wielkim przyjacielem i mentorem Januszem Korbeckim, postanowiliśmy upamiętnić stary żydowski cmentarz w Rzeszowie i tych wszystkich którzy kiedyś tutaj żyli, tworząc i kształtując oblicze tego miasta, a w końcu zostali zamordowani w haniebny sposób. Po długich staraniach, bojach i słownych potyczkach, udało nam się – przy nieocenionym wsparciu przyjaciół i ludzi dobrej woli – ustawić obok starej rzeszowskiej Synagogi , wielki, bazaltowy głaz z granitową macewą. Wyryty na niej napis po polsku i hebrajsku informuje, że ten dzisiejszy park to tak naprawdę jest XVI w. cmentarz żydowski. Dla nas to najbardziej święte miejsce w Rzeszowie, przez które w zasadzie nigdy nie przechodzimy, a jeżeli już to z nakryciem głowy. W czasie wojny, a konkretnie w lipcu 1942 roku, Niemcy gromadzili tutaj Żydów przed wywiezieniem do obozu zagłady Bełżec. Ulicami Rzeszowa prowadzono umęczonych ludzi na dworzec kolejowy Rzeszów – Staroniwa, pośród wstrząsających scen gwałtu i zbrodni. Poznaliśmy opis tych wydarzeń z ust naocznego świadka, najprawdopodobniej ostatniego żyjącego rzeszowskiego Żyda czasu Szoah Moshe Ostera. Od dziesięciu lat, każdego roku około 7 lipca idziemy w Marszu Pamięci z grupą przyjaciół i sympatyków tą historyczną drogą zagłady rzeszowskich Żydów. Oczywiście to nie tylko lekcja historii. To też nasza skromna próba zmiany klaustrofobicznej świadomości, mówiąc delikatnie , niektórych mieszkańców Rzeszowa. To tak w wielkim skrócie. Później przyszedł Łańcut, ten żydowski. Choć przed wojną światy te przeplatały się ze sobą, tworząc niepowtarzalną, barwną mozaikę galicyjskiego miasteczka, przytulonego do wspaniałej magnackiej rezydencji z perłą w koronie czyli Wielką Synagogą Łańcut.

Proszę powiedzieć do kogo należy Synagoga w Łańcucie? W internecie można znaleźć informacje, że do Muzeum w Łańcucie.

Do niedawna w istocie tak było. Synagoga należała do kompleksu muzealnego – Zamek Łańcut. Trzy lata temu historia zatoczyła koło i obiekt powrócił do prawowitych właścicieli a konkretnie Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego w Warszawie. Boli tylko wielka i pusta wyrwa pozostała po łańcuckich Żydach. 30% mieszkańców Łańcuta przestało istnieć. Proszę sobie wyobrazić: przed 39 rokiem życie kulturalne miasta było bardziej bogate niż dzisiaj w 2012. Działał żydowski teatr amatorski, żydowski Dom Ludowy Bejt ha-Am, orkiestra Ha-Zamir, żydowska biblioteka, organizacje syjonistyczne, sportowe, dobroczynne, religijne z ortodoksyjnym Machzikej ha-Dat na czele. To wielobarwne i rozdyskutowane żydowskie życie emanowało na Polską społeczność Łańcuta. Hrabia Alfred Potocki bywał zapraszany na wielkie uroczystości urządzane przez gminę. W 1930r. wraz z innymi miejscowymi notablami, uczestniczył w otwarciu żydowskiego Domu Ludowego. Złożył nawet hojny datek na budowę zadaszenia budynku. Najwyraźniej ludzie ci umieli docenić znaczenie tej inwestycji dla życia kulturalnego całego Łańcuta. Opowiadać by długo. Pozostaje tylko żal, że ten świat został brutalnie zamordowany i nigdy już się tutaj nie odrodzi. W Bejt ha-Am dzisiaj sprzedaje się gwoździe i łopaty, a w budynku wielkiego Bejt Midraszu – artykuły spożywcze i monopolowe. Dysput religijnych nikt tutaj raczej już nie prowadzi.

Przejęcie synagogi przez Fundację Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego było możliwe dzięki dobrym relacjom z władzami.

Trudno mi wypowiadać się w tej kwestii. To pytanie bardziej do kompetentnych ludzi z Fundacji. Moje kontakty z władzami miasta praktycznie są żadne. Jedynie pan Jan Grabowski – radny miasta Łańcuta, prywatnie czasami zachodzi do synagogi na miłe pogawędki. Postać to nietuzinkowa, wielki animator życia muzycznego w Łańcucie, pasjonat jazzu i w ogóle pięknej i wartościowej muzyki. Ma bardzo interesującą wizję i jednocześnie możliwości zapraszania do łańcuckiej Synagogi znanych wykonawców muzyki klezmer i tej inspirowanej muzyką klezmer. Oczywiście za przyzwoleniem i błogosławieństwem Fundacji a konkretnie Pani prezes Moniki Krawczyk w przyszłości może powstać z tego coś ciekawego i inspirującego. Mała forma festiwalowa? Czemu nie? Wiem skądinąd, że zapotrzebowanie na taki kontakt ze sztuką wyrosłą z szeroko pojętej kultury żydowskiej jest tutaj spore,co może tylko cieszyć. Dobre relacje mam również z pracownikami Muzeum Zamek. Jak do tej pory nigdy nie odmówili mi pomocy – ani tej materialnej w postaci pożyczanych sprzętów, ani tej merytorycznej, związanej z wiedzą na temat historii Łańcuta. No i na koniec moi znajomi panowie, którzy od rana wyczekują obok sklepu z trunkami. Codziennie pozdrawiamy się wzajemnie, wymieniamy filozoficzne uwagi. To często ciekawi ludzie z bardzo pogmatwanymi życiorysami. Dowiedziałem się od nich kilku interesujących rzeczy o nich samych, o ich mieście, o ludziach, a nawet o historii łańcuckich Żydów. Szkoda tylko, że tak szybko ich ubywa. 

Jakie jest Pańskie miejsce w łańcuckiej synagodze? Czy tak było zawsze? Skąd to zainteresowanie judaizmem?

Och to trudne i rozległe pytanie. Rok temu będąc w Krakowie, tradycyjnie już, odwiedziłem synagogę i cmentarz Remu .Gdy z wolna przesuwałem się między macewami, nagle z zadumy wyrwało mnie kobiece wołanie: Szojmer! Szojmer! Podniosłem oczy i ujrzałem grupkę pobożnych, żydowskich niewiast, które dzień wcześniej modliły się w łańcuckiej synagodze. Tak mnie zapamiętały i nazwały – szojmer, choć nim w klasycznym słowa tego znaczeniu oczywiście nie jestem. Obrazuje to jednak ideę jaka przyświeca mi w moim rozumieniu pracy tutaj. Strażnik żydowskości tego miejsca, pamięci tych wszystkich, którzy tu żyli i umierali wołając Szma Israel. Jest takie talmudyczne powiedzenie: „Tam gdzie nie ma ludzi, ty bądź człowiekiem”. Dokonałem pewnej interpretacji na własny użytek i wyszło mi – tam gdzie nie ma Żydów, ty bądź Żydem. To taka micwa. Chciałbym też być strażnikiem prawdy o naszym polskim dziedzictwie Szoah, nikczemności, jaka Żydów spotkała z rąk ich polskich sąsiadów… Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jestem Polakiem i nie chodzi mi o prokuratorskie oskarżanie kogokolwiek. Mierzi mnie natomiast ukrywanie i tuszowanie ciemnych kart z historii Polski. Karmienie się wyłącznie glorią i chwałą uważam za wysoce szkodliwe dla procesu edukacji polskiej młodzieży. To tak jakby małemu dziecku mówić tylko same komplementy. Niestety wyhodujemy sobie bezkrytycznego, egoistycznego głupca .Tak więc rozmawiać, szukać dialogu, polemizować, edukować – to niezwykle istotna część mojej obecności tutaj w synagodze. Rzecz jasna o żydowskiej religijności, miłości do Tory, całym bogactwie tradycji i kultury judaizmu. O świątobliwych Cadykach i ich pełnym mistycyzmu życiu. ale też o tych bolesnych i mrocznych stronach polsko-żydowskiej egzystencji. Bardzo bym chciał aby ci młodzi ludzie, którzy czasami odwiedzają synagogę, przyprowadzani przez jakiegoś mądrego nauczyciela, wychodzili stąd z nieco pogłębionym rozumieniem pojęcia, kim jest człowiek. By unoszące się w powietrzu święte litery i święte słowa, otworzyły w nich tęsknotę za pięknem i mądrością, skłoniły do poszukiwań i odkrywania kolejnych stopni stawania się lepszym człowiekiem . Natomiast pytanie, skąd zainteresowanie judaizmem? Nie wiem czy będę umiał czytelnie o tym opowiedzieć. Na pewno dla mnie ma wymiar religijny, urodziło się właśnie stąd, choć nie jestem wyznania mojżeszowego. Ludzie których poznałem, straszny czas Szoah i to czego się o tym dowiedziałem i nadal dowiaduje, sprawiają, że nie wyobrażam sobie inaczej, niż być po tej stronie muru Getta. Obok tych, których pędzono na dworzec w Staroniwie i zamykano w bydlęcych wagonach. Tu zabijano człowieka -Abla i tu właśnie chciałbym iść i umrzeć obok niego. Mam nadzieję że jakoś udało mi się oddać to co czuję. Jeszcze jedno – moja pasja konserwatorska. Kilka lat zawodowo zajmowałem się konserwacją dzieł sztuki. Praca w tych wiekowych murach to dla mnie niesamowite przeżycie również z tego gatunku – odkrywania i ratowania materialnych znaków przeszłości. A że tej żydowskiej …to podwójna radość. 

To nieprawdopodobne, że łańcucka synagoga przetrwała do naszych czasów. Dwa razy uniknęła całkowitej destrukcji, tj. podczas nazistowskiej okupacji, a drugi raz w czasach komunizmu. Proszę o tym opowiedzieć.

Właściwie to kilka razy. Jest taka piękna, stara historia, opowiadana przez kolejne pokolenia łańcuckich Żydów. Otóż za czasów Icyka Lancutera, czyli Widzącego z Lublina, w święto Jom Kipur -jak zwykle – do synagogi tłumnie przybyli miejscowi Żydzi. Zdjęci grozą Jamim Noraim, poruszeni natchnionymi mowami rebego, wszyscy wpadli w religijne uniesienie, wznosząc swoje żarliwe modły, przepraszając i wybaczając sobie nawzajem. Siła ich pokuty była tak wielka, iż dotarła aż do nieba przed tron Wiekuistego. I pobłogosławił Haszem na długie lata synagogę i obiecał nie dopuścić do jej zniszczenia. A gdyby jakiś niedowiarek chciał mówić, że to nieprawda, że to tylko legenda, oto kilka faktów. W 1820 roku wybucha w Łańcucie wielki pożar, który strawił prawie całe miasto- synagoga cudownie ocalała. We wrześniu 1939r. naziści podpalają wnętrze synagogi. Od kompletnego zniszczenia ratuje budynek szybka interwencja Alfreda Potockiego. Hrabia powołując się na swoje koneksje z najwyższymi funkcjonariuszami niemieckiej Rzeszy i powiązania rodzinne z Hohenzollernami, otrzymuje zgodę na ugaszenie pożaru. Ogień niszczy drewniane wyposażenie synagogi i drewniany babiniec. Sama budowla ze swoimi wspaniałymi sztukateriami i polichromiami ocalała. Od 1942 roku Niemcy urządzają wewnątrz magazyn zboża, który funkcjonuje tutaj do roku 1956. Wtedy to władza ludowa postanawia wyburzyć budynek a cegły wywieźć do Warszawy na odbudowę stolicy. Uznano, że skoro w Łańcucie nie ma już Żydów to i synagoga staje się zbędna w socjalistycznym krajobrazie miasta. I znowu pojawiają się kolejni niezwykli ludzie: Władysław Balicki – miejscowy lekarz medycyny, regionalista , pasjonat dziejów miasta i Jan Micał – kierownik wydziału kultury PRN w Łańcucie. Jak mniemam, byli chyba jednymi z nielicznych ludzi zdających sobie sprawę z wartości i piękna tego w owym czasie zakopconego i zniszczonego budynku. Przekonują władze do zmiany planów a po pierwszych remontach urządzają wewnątrz wystawę związaną z 600-leciem Łańcuta.W latach siedemdziesiątych po przejęciu obiektu przez kompleks muzealny Zamek, synagoga wykonuje pierwszy krok w stronę swojej przeszłości. Powstaje tutaj muzeum judaików i historii łańcuckich Żydów. Rozpoczyna się nowy, wieloletni rozdział konserwatorskiej batalii o uratowanie unikatowego piękna tego niezwykłego obiektu. Mam nadzieję, że to etap jeszcze nie zamknięty i moje oczy ujrzą kiedyś nową wspaniałą szatę łańcuckiej synagogi. Choć jak mawiał Tewje mleczarz – z drugiej strony… – ta dzisiejsza, potargana i znoszona jak stara chasydzka kapota, jest najbardziej bliska mojemu sercu. 

Kolejnym cudem jest to, co Pan odkrył na strychu synagogi. Proszę o tym opowiedzieć.

Takiego właśnie określenia używam i mocno wierzę, że nie jest to ostatni cud, jaki może się tu wydarzyć. Nigdy tego nie zapomnę. Trzy lata temu postanowiłem z racji swoich obowiązków zobaczyć, w jakim stanie jest więźba dachowa synagogi. Ostatnie remonty przeprowadzono w latach sześćdziesiątych więc czas i warunki atmosferyczne mogły dokonać dzieła zniszczenia. Technicznie nie było to takie proste, albowiem otwór wejściowy posadowiony jest wysoko nad podłogą babińca. Potrzebowałem więc solidnej drabiny, którą dopiero musiałem kupić. Po uchyleniu niewielkich drzwi wiodących na strych synagogi, poczułem się jak człowiek, który otworzył bramę do innej rzeczywistości. Oto pod moimi stopami leżało mnóstwo kawałków papieru zadrukowanych hebrajskimi znakami. Oczywiście nie śmiałem wejść dalej by nie deptać świętych liter. Po dokładnym zebraniu owych fragmentów, wspiąłem się po łuku sklepienia na strych i… zamarłem. To tak jakby cofnąć czas i przywołać cień tych co dawno temu odeszli. Sterta pomiętych stronic z modlitewników, z ksiąg Talmudu, zdeptane tefilin z resztkami skórzanych rzemieni, stare mezuzy, kabalot Chewra Kadisza z nazwiskami łańcuckich Żydów i w końcu… kawałki Sefer Tora. A to wszystko wydobyte z półmroku strychu snopami słonecznego światła, wpadającego do środka przez małe, dachowe okienka. Stałem tak zahipnotyzowany bardzo długo, obawiając się zakłócić ciszę zawisłą tu od czasu strasznych wydarzeń wojny. Gdzieś za tymi martwymi przedmiotami skrywali się przecież ludzie, ich dramatyczne losy. To wszystko nagle ożyło, zaczęło opowiadać swoje historie zapisane ołówkiem na marginesach machzorów, sidurów, starych kopert i kart pocztowych. Dziś, gdy tam wychodzę, wrażenie nie jest może już tak intensywne, nadal jednak odczuwam lęk i ogromny respekt przed tą historią zadeptaną na strychu łańcuckiej synagogi.

Widzę naokoło siebie różne przedmioty związane z żydowskim życiem. Czy wszystkie pochodzą ze strychu czy mają inną historię , np. zostały przyniesione przez mieszkańców Łańcuta?

Zdecydowana większość tych rzeczy pochodzi ze strychu synagogi i jest bez wątpienia częścią starej genizy. Przed wojną to tajemnicze miejsce na „szajmos”, czyli zniszczone, święte teksty, mieściło się prawdopodobnie pod bimą głównej sali męskiej. Być może po pożarze w 39 roku przeniesiono ocalałe resztki na górę. Trudno dzisiaj jednoznacznie to ustalić. Strych jak wiadomo też był dobrym i często wykorzystywanym miejscem na genizę. Niesamowite jest to, że dzisiaj, po tylu latach, tylu zakrętach historii, można delikatne i nietrwałe stronice z hebrajskimi znakami, znowu wziąć w dłonie, otrząsnąć z prochu i … zachwycić się. Kolejny cud związany z legendą o opiece opatrzności? A jak inaczej o tym myśleć. Te cenniejsze rzeczy, bardziej kompletne, zabrano stąd po wyzwoleniu. Ślady takich działań odnalazłem w różnych, mniej czy bardziej oficjalnych dokumentach. Doczytałem się iż na strychu odkryto po wojnie piękne żyrandole stanowiące wyposażenie synagogi. Zostały przejęte przez pracowników Muzeum Okręgowego w Rzeszowie. Posiadam kopie urzędowego pisma z dnia 15.03.1962 r. w którym to Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Łańcucie po przeprowadzeniu pierwszych prac remontowo- konserwatorskich – tu cytat….”prosi o zwrot wymienionych wyżej przedmiotów zabranych z łańcuckiej synagogi”. Niestety nigdy tak się nie stało. Jest więc nadzieja, że gdzieś tam w zbiorach rzeszowskiego muzeum nadal czekają na powrót do swojego łańcuckiego domu. Pozostałe zaś rzeczy, które można zobaczyć w synagodze, to już moja prywatna pasja ratowania materialnych śladów żydowskiego życia, pragnienie przywrócenia choćby najmniejszych elementów dawnego wystroju. Marzy mi się aby synagoga wyglądała tak, jakby przed chwilą wyszli stąd modlący się łańcuccy Żydzi i zaraz zamierzali tu powrócić na wieczorne maariw. Cieszy każda rzecz, którą uda mi się wypatrzeć na różnych aukcjach i targach staroci. Tak kupiłem małe, stylowe żyrandole, piękną chanukiję i kilka innych drobiazgów, które odnalazły tu w synagodze swoje miejsce. Najciekawsze jednak rzeczy przynieśli do mnie mieszkańcy Łańcuta. Bardzo zniszczone księgi religijne z odręcznie napisanymi nazwiskami właścicieli i pieczęciami łańcuckiej biblioteki żydowskiej. No i oczywiście kubeczki kiduszowi – chluba mojej kolekcji. Sprzedał mi je pewien człowiek, pracownik punktu skupu metali kolorowych. Według jego relacji naczyńka odkryto w trakcie remontu strychu starej kamienicy. Trafiły do skupu jako bezwartościowy złom, a dzisiaj są ozdobą sali lubelskiej. W kubeczkach nie byłoby może nic nadzwyczajnego – ot często spotykany ornament roślinny z elementami świątyni jerozolimskiej – gdyby nie wygrawerowana hebrajskimi znakami inskrypcja „Bejt Midrasz Cadyka z Dzikowa w Krakowie”. Przed wojną w Łańcucie swoje domy nauki mieli chasydzi z Bełza i właśnie z Dzikowa. Może to pamiątka po nich, ostatni ślad wielkich potomków Naftalego Cwi Horowitza z Ropczyc. Trudno mi tylko przychodzi tłumaczenie chasydom odwiedzającym dzisiaj synagogę, że nie są na sprzedaż a ja nie jestem handlarzem. Kubeczki stoją na stole w sztiblu Icyka Lancutera i wyglądają pięknie, lśniąc w galicyjskim słońcu tym samym przecież, które oświetlało drogi rodzącego się tutaj chasydyzmu. 

Jakie jeszcze tajemnice kryje strych synagogi?

Nie tylko strych – jestem przekonany, że cały budynek synagogi, łącznie z jego podglebiem, kryje w sobie wiele tajemnic. Nigdy tutaj nie przeprowadzono gruntownych badań archeologicznych. Współczesna technika dysponuje precyzyjnym sprzętem pozwalającym dokładnie lokalizować bez szkody dla obiektu, rzeczy ukryte nawet głęboko pod ziemią. Wiadomo skądinąd, że przed wojną , zużyte wyposażenie synagogi po prostu zakopywano np. w przedsionkach .W 1939 roku celowo ukrywano cenne rzeczy przed nadciągającymi nazistowskimi barbarzyńcami. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że coś takiego miało miejsce i tutaj w Łańcucie. Aktualnie jestem na tropie bardzo ciekawej zagadki z przeszłości o której w towarzyskich pogawędkach wspominali mi rodowici mieszkańcy Łańcuta. Muszę przyznać, że początkowo słuchałem tych barwnych opowieści z przymrużeniem oka. Wszak zbiory legend pełne są niezwykłych historii związanych z istnieniem zabytkowych budowli w całej Polsce. Dzisiaj w miarę pozyskiwania kolejnych informacji legenda powoli nabiera bardziej realnych kształtów. Otóż według tych relacji, zamek wielkiego księcia Stanisława Lubomirskiego posiadał podziemne połączenie z synagogą łańcucką. Jak przystało na staroholenderską szkołę budowy fortyfikacji, wydaje się to być całkiem prawdopodobne. Twierdza złożona z warownego miasta, kościoła i zamku, wzniesiona przy jednym z głównych szlaków handlowym, niewątpliwie posiadała takie podziemne ciągi komunikacyjne o militarnym znaczeniu. Potwierdzają to badania archeologiczne przeprowadzone na terenach zamkowych w 60-tych latach. W zasadzie czas budowy synagogi, czyli koniec XVIII wieku, pokrywa się z powolnym procesem likwidacji obwarowań Łańcuta. Znikają wały okalające miasto a fortyfikacje zamku tracą swoje wojenne znaczenie. Najbardziej prawdopodobną tezą byłoby więc dużo starsze niż sam budynek synagogi, pochodzenie podziemnych korytarzy. Oczywiście zakładając, że one w ogóle istnieją w tym miejscu, a jeżeli tak, to czy mogły być połączone z samym budynkiem synagogi. Mam nadzieję że na te pytania już wkrótce dadzą odpowiedź profesjonalne badania naukowe z użyciem nowoczesnej aparatury elektronicznej .Przyznam że jestem tym bardzo podekscytowany. Póki co – wertuję księgi, zbieram materiały naukowe i te zupełnie nienaukowe związane z łańcuckimi legendami. Im więcej poznaję, tym bardziej jestem zadziwiony wielobarwną historią tego małego, galicyjskiego miasteczka. Od XVI w. swoją niezwykłą kronikę dziejów, rozpoczynają tutaj pisać łańcuccy Żydzi.

Podkarpacie, to – by użyć górniczego określenia – „zagłębie chasydyzmu”. Żyli i działali tutaj wybitni cadykowie. W synagodze łańcuckiej znajduje się mała sala zwana lubelską. Skąd pochodzi jej nazwa?

Miejsce to niezwykłe, pełne mistyki i wspomnień wielkich cadyków, filarów rodzącego się tutaj chasydyzmu. W historii synagogi pełniło wielorakie funkcje – chasydzkiego sztibla, bejt midraszu, sali posiedzeń kahału, sądu rabinackiego a nawet biura magazynu zboża. Najbardziej jednak znane jest, zwłaszcza w środowisku chasydzkim, jako sztibł wielkiego Jaakowa Icchaka HaLewiego Horowica, czyli „Widzącego z Lublina”.Tutaj w Łańcucie nazywano go Icyk Lancuter, lub święty Łańcucki.Wielki cadyk, kabalista, chyba najbardziej charyzmatyczny uczeń Elimelecha z Leżajska.Choć jak podaje tradycja, obłożony przezeń klątwą za stworzenie swojej własnej, chasydzkiej wspólnoty. Obdarowany szóstym zmysłem, widział teraźniejszość i przyszłość, czytał w duszach ludzkich i umiał opowiedzieć o ich przeszłych wcieleniach, zobaczyć gilgul nefesz. „Widzący” po kilku latach pobytu tutaj w łańcuckiej synagodze, osiadł w Lublinie, gdzie w tajemniczych okolicznościach zmarł. Stało się to dokładnie 9 dnia miesiąca Aw w Tyszebow, czyli w rocznicę zburzenia pierwszej i drugiej Świątyni Jerozolimskiej. Wedle tradycji śmierć nastąpiła w wyniku obrażeń jakich doznał gdy moce ciemności z którymi toczył bój, wypchnęły go z okna jego pracowni. Po dzień dzisiejszy łańcucki sztibł przyciąga wielu chasydów chcących się tutaj pomodlić. Często tańczą i przepijają do siebie wódkę – lechajim – dla życia i dla radości jaką daje im bycie chasydem i pamięć o tym wielkim cadyku. Może dlatego, że w jorcajt „Widzącego” robić tego nie wolno. Wszak to Tyszebow, czas wielkiego postu. Po tych niezwykłych wizytach, gdzieś w zakamarkach synagogi odnajduję kwitłech. Widać dusza cadyka i tu zagląda podczas swoich rocznicowych powrotów na ziemię. Nie, nie dostąpiłem nigdy zaszczytu takiego spotkania, alem człowiek grzeszny i wcale mnie to nie dziwi. Dostąpiłem za to zaszczytu spotkania i poznania wielu niezwykłych i mądrych ludzi, właśnie tutaj w sztiblu Icyka Lancutera. 

Czym dla współczesnych chasydów jest obecnie łańcucka synagoga?

Przede wszystkim Jaakow Icchak Halewi Horowic- Chojze! Chojze! Wzdychają i cmokają bardzo podekscytowani i szczerze wzruszeni dotykając mezuzy na framudze odrzwi łańcuckiego sztibla. Proszę sobie wyobrazić młodzieńców urodzonych gdzieś tam daleko w Erec Izrael w Stanach Zjednoczonych, czy innym kraju galutu. Od najmłodszych lat wychowywani w duchu chasydzkiej tradycji, która ponad 200 lat temu właśnie tutaj, rozpoczynała swą wędrówkę po galicyjskich bezdrożach. Dla nich postawienie stopy w miejscu gdzie modlili się i nauczali Elimelech z Leżajska, Zusja z Annopola , „Widzący”z Lublina , Naftali z Ropczyc, Cwi Elimelech Szapira z Dynowa, to tak jakby stanąć u podnóża wielkiej góry – może przyprawić o zawrót głowy. Kilka miesięcy temu, grupa ortodoksyjnych chasydów z Jerozolimy zajechała do synagogi na wieczorne maariw. Przybył z nimi ich rebe, wielki cadyk – mąż sędziwy, wsparty na lasce i ramionach swoich uczniów. Ustawiono mu krzesło, oczywiście w sztiblu Chojzego, przed wnęką po aron ha-kodesz. Po długiej chwili zadumy, cadyk dał znak do modlitwy i błogosławieństwa, po czym złączeni w kręgu, rozpoczęli chasydzki taniec. Cadyk na chwilę zapomniał o swoim wieku o lasce i wszystkich zmartwieniach wiszących nad jego sędziwą głową. Liczył się tylko taniec, braterskie ramiona uczniów i unoszące się wokół cienie wielkiej przeszłości. Tak sobie myślę stojąc cichutko z boku, że oni szukali smaku owej sławetnej zupy z kluskami o której marzył u schyłku swojego życia cadyk Elimelech. Jak to w młodości razem ze swym bratem Zusją z Annopola , wędrowali śladami tułającej się po świecie Szechiny, wypatrując przebudzonych dusz. Mam nadzieję że i rebe i jego uczniowie, spleceni w kręgu swojej chasydzkiej wspólnoty, odnaleźli ten niebiański aromat rajskich przypraw. 

Często tutaj przyjeżdżają?

Przede wszystkim przyjeżdżają na cmentarze do grobów wielkich cadyków. Leżajsk, Dynów Łańcut ,wszędzie tam gdzie pochowani są ci wielcy pobożni mężowie chasydyzmu. Przy okazji zaglądają też i tutaj do synagogi i do sztibla Icyka Lancutera. Zostawiają czasami swoje kwitłech, swoje modlitwy i westchnienia, śpiew i taniec. Gdy tak patrzę na synagogę wypełnioną o poranku chasydami, jak zakładają filakterie i tality, to wiem, że oni są stąd z tego miejsca. Wszystko tu teraz pasuje, jest kompletne i zharmonizowane. Brak tylko Sefer Tora. Arka jest pusta, boleśnie pusta. Wtedy o takim poranku, widać to bardziej jaskrawo, spośród chybotliwych płomyków świec – chasydzkich modlitewnych skłonów – szokłen. Może kiedyś w przyszłości Tora tutaj wróci. Do tej pustej arki na mizrachu, gdzie pokolenia łańcuckich Żydów przez wieki, pieczołowicie przygotowały dla niej miejsce. 

Z Łańcutem i chasydami związana jest jeszcze jedna piękna opowieść związana z Naftalim Cwi Horowicem z Ropczyc.

O tak, to piękna i smutna opowieść o rajskich zapachach i wielkiej tęsknocie. Naftali Cwi Horowic z Ropczyc, protoplasta bardzo rozgałęzionej dynastii galicyjskich cadyków, pod koniec życia zerwał kontakt ze swoimi chasydami i odizolował się od zewnętrznego świata. Tradycja podaje, że wyruszył w jak się później okazało, ostatnią podróż swojego życia do Lublina. Może chciał odwiedzić grób „Widzącego”, a może to zmęczenie i tęsknota podobna do tej Elimelechowej, kazały mu wyruszyć w drogę. Któż to wie? Bożych ludzi czasami porywa Szechina i idą przed siebie, tam gdzie słychać jej wołanie. Naftali do Lublina jednak nie dotarł. Jak podaje tradycja, przejeżdżając obok starego, żydowskiego cmentarza w Łańcucie, kazał zatrzymać wóz i wypowiedział pamiętne słowa – „pachnie tutaj rajem”. Niedługo potem cadyk źle się poczuł, zaniemógł i umarł, to znaczy, wstąpił w tę bramę zza której dochodziły go te czarowne rajskie zapachy. A może to Chojze tam stał i machał do niego ręką i Elimelech i ci inni wielcy cadykowie, którzy odeszli wcześniej. Może zgotowali mu powitanie w tych niebiańskich bramach i wzięli się za ramiona i zatańczyli razem swój chasydzki taniec radości. Któż to wie? Wiele niezwykłych rzeczy dzieje się w tym świecie. Trzeba tylko umieć patrzeć.

Zauważyłem że, łańcucka synagoga na cudowną akustykę. Nie słychać w niej również odgłosów z zewnątrz.

To niewątpliwie sprzyja modlitwie, śpiewom i kontemplacji. Może znów w jej wnętrzach doczekamy żydowskiego śpiewu ? Nie słychać głosów z zewnątrz – to chyba właściwe określenie. Schodząc trzema stopniami w dół do przedsionka synagogi, wkracza się w obszar innej rzeczywistości. Na zewnątrz wszystko wiruje swoim codziennym pędem i wrzaskiem. Tutaj, słowa patriarchy Jakuba z Księgi Bereszit, wypisane nad wejściem do Ezrat Gwarim „O jakże straszne to miejsce, nic tutaj innego jak dom Boży i brama do nieba”, każą zostawić to co złe i doczesne, przed drzwiami. Kolejne trzy stopnie i można usiąść w naturalnym chłodzie monumentalnej sali modlitw, słuchając tego co opowiadają te stare mury. A wiele rzeczy widziały. W trakcie mozolnego wznoszenia synagogi, każdą cegłę, każdy pojemnik z zaprawą błogosławił łańcucki rabin Mosze Cwi Hirsz Meizlich. Może dlatego budowa trwała tak długo. To, co jednak wyrosło z ziemi, zadziwia po dzień dzisiejszy oczy i właśnie uszy zwiedzających, bo akustyka głównej sali męskiej jest wręcz oszałamiająca. Głos zyskuje tutaj niezwykłą siłę. Na mizrachu i na ścianie południowej, regularnie rozmieszczone są małe nisze. Przypuszczam, że dla poprawy akustyki pomieszczenia, tak by śpiew kantora mógł być słyszalny wszędzie jednakowo. To niezwykłe miejsce wyzwala u wielu przychodzących pragnienie wydobycia z siebie dźwięku. Przyznam, że wielokrotnie miałem łzy w oczach, poruszony głębią i pięknem śpiewanych modlitw, jakąś specyficzną tęsknotą za Erec Izrael, za zburzoną Świątynią. To taki głos ludzkiej duszy wygnanej z Gan Eden, rozpaczliwie wołającej do swojego Stwórcy o przytulenie. Z drugiej strony rozentuzjazmowani żydowscy młodzieńcy, tańczą i śpiewają podnosząc do góry ocalałe fragmenty Tory z łańcuckiej genizy. Byłem nawet świadkiem żydowskiego break dance i żydowskiego rapu. W ten to osobliwy i awangardowy sposób, grupa Amerykanów opowiadała o swoim uczuciu do Haszem – szokujące? Tak właśnie przez chwilę pomyślałem, ale tyle w tym było entuzjazmu i szczerości. No cóż, mój czas powoli przemija. Ci wszyscy ludzie pozostawiający tutaj swoje śpiewy i modlitwy, to jednak ludzie gdzieś z dalekiego świata. Łańcuckich kantorów już nie ma i gminy już nie ma i Żyda reb Wolfa Psalmisty co to dniem i nocą psalmy recytował, też już nie ma. W ogóle Żydów już tutaj nie ma. Pozostała tylko ta stara synagoga rozbrzmiewająca czasami radosnym żydowskim śpiewem… z najdalszych zakątków świata i ta ogromna wyrwa… tylko kto dzisiaj umie to zobaczyć?

Czy natrafia Pan w swojej działalności na jakieś ślady uprzedzenia, niechęci do Żydów?

To pytanie nadaje się na temat poważnej pracy naukowej, jakiegoś socjologicznego studium o polskiej tolerancji. Natrafiam na te ślady i one natrafiają na mnie, a właściwie na postać Żyda w kipie, stojącego przed synagogą. Bo jeżeli komuś się wydaje, że te starodawne demony antysemityzmu, nietolerancji i pogardy wobec drugiego człowieka, wróciły do otchłani i już są niegroźne , to jest w wielkim i strasznym błędzie. Wypełzają zwłaszcza nocą. Pod osłoną ciemności i anonimowości, rzucają w stronę żydowskich wycieczek złe słowa, podłe i raniące. Przeraża narastający antysemityzm wielu młodych, często wykształconych ludzi. Schizofreniczny i urojony, bo przecież Żydów tu już nie ma i pewnie nigdy nie będzie. Wystarczy poczytać na internetowych forach komentarze pisane przy okazji jakiejkolwiek dyskusji, gdzie pojawia się słowo Żyd. To lawina podłości i nienawiści, nazistowskich haseł gloryfikujących zbrodnie Adolfa Hitlera. Ktoś kto tego nie widzi, bądź marginalizuje problem, może kiedyś obudzić się w innej, bardzo złej rzeczywistości. Od wieków tak było, krzepiono się słowami, że nie przyjdzie to na nas, a potem zawsze przychodziło i przekraczało jakiekolwiek granice ludzkiej podłości. Czasami wieczorem, gdy oczekuję na spóźnioną żydowską grupę, czuję się jak ryba w akwarium, wokół którego krążą wypasione koty. Uświadomiło mi to jak cienka i złudna jest granica bezpieczeństwa i pokoju. Wystarczy czas przyzwolenia, patologiczny demagog z pseudoreligijnym usprawiedliwieniem i bardzo się boję o to, co mogłoby się wydarzyć w tym naszym „najlepszym ze światów”. Jak mówi przypisywana irlandzkiemu filozofowi Edmundowi Burke sentencja „Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili”. Dlatego tak ważne jest by mówić, a czasami krzyczeć. Nawet jeżeli wszyscy wokół uciszają i dowodzą, że tak nie jest, że każde słowo krytyki to zamach na suwerenność i godność Polski. Jakiej Polski ? Ksenofobicznej? Ciemnej i zamkniętej? Prymitywnej i wulgarnej? Nie, na taką Polskę mam prawo się nie godzić i nie godzę się. Dziękuję zaś tym wszystkim, których poznałem tutaj w synagodze, ludziom otwartym i wrażliwym z którymi odbyłem tyle ciekawych i pouczających dla mnie rozmów. Gdyby nie ich bezinteresowność, wiedza i pytania jakie stawiają , pewnie nigdy nie dowiedziałbym się o wielu niezwykłych rzeczach. To są te sytuacje które przywracają mi nadzieję. Ludzie młodzi, znający już pół świata, mający przyjaciół wywodzących się z różnych kręgów kulturowych. Ludzie starsi, często w jesieni życia z bagażem cennych doświadczeń i nadal z pasją poznawania i odkrywania. Nawet ten mały chłopiec, imigrant zza wschodniej granicy, którego spotkałem przed wejściem do synagogi i już nigdy chyba nie zapomnę. Przychodził i prosił abym mu opowiadał o tych wszystkich tajemniczych dla niego rzeczach i symbolach. Nie stać go było na wejście, ale gotów był wszystko odpracować własnymi, małymi dłońmi. Niezwykle wrażliwa, delikatna i chłonna osobowość. Żalił się tylko, że ma problemy w szkole z kolegami z powodu swojej inności, egzotycznego miejsca urodzenia. Dziś go nie widuję, ale mam nadzieję że jego losy i losy jego rodziny ułożyły się jak najlepiej, że w końcu odnalazł tutaj swój dom – w Polin , kraju gdzie dawno temu, jak ponoć mawiał wielki Mojżesz Isserles, można było spocząć.

W artykułach prasowych przeczytałem o Pańskich dalszych planach działalności dla przywracania pamięci. Jakie to plany?

Razem z moimi przyjaciółmi, bez pomocy których nic by nie zaistniało, mamy jak dla nas bardzo ważną zasadę – spontaniczności i żywości działania. Wszystko, co z czasem kostnieje , nabiera cech akademii, rytuału, niestety powoli umiera. Chcemy więc, aby nasze przedsięwzięcia żyły i niosły w sobie naukę, ważną i twórczą , często kontrowersyjną i niechętnie przyjmowaną, ale dociekającą prawdy. Jest tyle rzeczy do zrobienia, tyle pięknych i tych gorzkich słów do powiedzenia, tylu ludzi do odnalezienia … a może tylko tego jednego, gdzieś tam na bezdrożach Galicji i po to właśnie przyszliśmy na ten świat. Dlatego warto to robić

Życzę powodzenia. Dziękuję za rozmowę

Photo by RobertM.Fotografie zamieszczono za zgodą Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego.

Dodaj komentarz